Cześć 👋
Poniżej znajdziesz drugie wydanie newslettera Good Sci-Fi Book Club. Polecam Ci tu najlepsze sci-fi, jakie tylko znajdę.
Dzięki, że czytasz. Zaczynajmy 🚀
Ogólnie o książce
„In ascension” to powieść o kontakcie z Obcymi. Ale zamiast ich pokazywać – trzyma się blisko człowieka i tego, co mu w duszy gra.
Główny wątek śledzi historię Leigh Hasenbosch – trochę antypatycznej Holenderki z trudną przeszłością.
Leigh to mikrobiolożka, ekspertka od morskich alg. Bierze udział w ekspedycji do nowo odkrytego rowu oceanicznego. Niedługo potem naukowcy tworzą przełomowy napęd kosmiczny, a w Układzie Słonecznym pojawia się ogromny, kulisty statek (?), który oddala się od Ziemi. Ludzkość rusza w pościg.
Wątki kosmiczne są tu jednak środkiem, a nie celem. W centrum są tu wewnętrzne światy Leigh. I trudno się od nich oderwać.
Dlaczego to dobre sci-fi
MacInnes pokazuje, że w historii o kontakcie z Obcymi i tak najważniejsze jest to, co czuje człowiek. A kosmos, inne cywilizacje, ba – nawet dno ziemskich oceanów – to coś, co trudno nam pomieścić w głowie.
Technologia i nauka jest tu opisana zdawkowo. Przełomowy napęd kosmiczny jest nazwany po prostu „The Power”. Załoga statku jest od niego odcięta i niewiele o nim wie. Algi, które hoduje Leigh, radzą sobie świetnie w kosmosie, ale nawet ona do końca nie wie, dlaczego.
Wszystko to krzyczy, że nie o naukę tutaj chodzi (choć ciekawie czyta się np. o psychologicznych skutkach długich podróży w kosmosie. Czy wystarczy Ci fotografia Ziemi, gdy stracisz ją z oczu?).
Książka MacInnesa koncentruje się na człowieku. Narrator wpuszcza Cię w odmęty wspomnień Leigh, potem oceanu, na koniec kosmosu. Daje odczuć, jak wielkie są te światy i jak trudno je objąć rozumem.
W kluczowych momentach bohaterowie – naukowcy! piloci! – zachowują się bez sensu, tracą świadomość, nie potrafią wytłumaczyć swoich zachowań. Zawodzi technologia, w pewnym momencie dosłownie gasną światła (i jest to doskonała scena).
Może właśnie dlatego „In ascension” to dobre sci-fi. Nie fiksuje się na technologii, której opisy i tak szybko się zestarzeją. Zamiast tego przygląda się temu, jak zachowuje się człowiek w obecności czegoś znacznie, znacznie większego od siebie.
Na tym tle wyróżnia się wątek siostry Leigh, Helenie. Jest trochę polityczny. Opowiada o jej próbach nawiązania kontaktu z mikrobiolożką, gdy ta pracuje dla kosmicznej korporacji. Pokazuje też historię Ziemi po odkryciu napędu „The Power”.
Proponuję Ci, by odczytać ten rozdział jako… krytykę korporacji 👽
MacInnes przypomina, że eksploracja kosmosu wymaga wiedzy, władzy i mnóstwa hajsu. Że gdyby faktycznie doszło do wysłania ekspedycji, pewnie jedynym źródłem informacji byłaby organizacja, która za nią zapłaci. Że we wszystko zamieszani byliby prawnicy ze swoim językiem, swoimi umowami i kruczkami. Że korporacja wcale nie będzie musiała się tłumaczyć z tego, co robi, gdzie i z kim.
O tym wszystkim słono przekonuje się właśnie siostra Leigh. Przy okazji uczestniczy pod koniec w jednej z bardziej poruszających scen w książce.
Jak to się czyta?
Książka MacInnesa rozwija się jak te kosmiczne algi. W swoim rytmie, trochę… hipnotyzująco? Medytacyjnie? Trudno było mi się od niej oderwać.
Przez większość stron trzyma się narracji pierwszoosobowej. Narratorka/Leigh zaczyna od przeszłości. Opowiada historię rodziny, później dryfuje w stronę nauki, a kończy jakby… onirycznie, gdy kosmonauci zachowują się trochę jak w matni. Dzięki temu spore fragmenty po prostu nie przypominają typowego sci-fi.
Na tym tle wyróżniają się dwa fragmenty: rozmowa Leigh z psycholożką i wspomniany rozdział o siostrze. Oba trochę nie pasują do reszty. Ale właśnie dzięki temu zwracają na siebie uwagę.
Fragmenty te przypominają, że „ufanie” narracji pierwszoosobowej w powieści sci-fi (i w ogóle) jest zdradliwe. Ekscytując się kontaktem z Obcymi i nową technologią, łatwo zapomnieć, że narratorka/Leigh pokazuje nam tylko swoją perspektywę, a nie obiektywny opis zdarzeń. Zupełnie jak informacje dostępne wyłącznie od organizatorów ekspedycji.
Dzięki fragmentom z psycholożką i siostrą zaczynamy podchodzić z rezerwą do tego, co „mówi” Leigh (a mówi czasem rzeczy, które – no właśnie – nie mieszczą się w głowie). Dzięki nim łapiemy też oddech przed zakończeniem długiej, prawie 500-stronicowej książki.
W „In ascension” wszystko się przenika, jest wielowarstwowe i nieoczywiste. Zrobiłem sobie nawet długą listę wątków, zastanawiając się, o czym właściwie ta książka jest. O Kontakcie? O człowieku? O kosmicznych algach?
Na rozwiązanie naprowadza motyw unoszenia się na powierzchni. Wraca w książce parę razy. Dryfowanie po wspomnieniach Leigh, po oceanie, a potem po kosmosie – wszystko to daje odczuć, że świat dookoła jest większy, niż jesteśmy w stanie objąć rozumem.
No, i dryfowanie to też sprytna klamra kompozycyjna, która spina powieść. Warto.
Z pozdrowieniami (z głębin!)
Maciek
Szukasz podobnych tekstów do książki MacInnesa? Sprawdź Skojarzenia, w których podrzucam kilka tropów: